Muzyka jest od jakiegoś czasu bardzo ważnym elementem mojego życia, zwłaszcza ta cięższa – uwzględniająca wszelkie odmiany rocka i większość metalu. Gry za to były w moim sercu od dawien dawna. Niestety, jestem tragiczny w grach rytmicznych, więc nigdy nie byłem fanem Rock Bandów czy Guitar Hero – chociaż pograć lubię – na szczęście na ratunek przyszedł pewien aktor i muzyk rockowy, który stworzył grę o muzyce metalowej, która wcale nie polega na wciskaniu kolorowych guzików do rytmu muzyki lecącej w tle…
Zacznijmy od początku – gra, o której tu mówię nazywa się Brütal Legend, powstała w studiu Double Fine i była ich drugą grą (pierwszą było niedoceniane Psychonauts), a samą grę wydało Electronic Arts. Załoga pracująca nad grą była utalentowana – co udowodnili w swojej pierwszej produkcji – i pomysłowa, co mocno odbiło się na grze, która swoje techniczne niedoróbki zastępowała humorem i pomysłowością. No i gwiazdorską obsadą. Wspomniałem już o aktorze i muzyku rockowym – miałem na myśli, oczywiście, Jacka Blacka (znany z zespołu Tenacious D oraz kilku filmów, w tym m.in. Szkoły Rocka), który pełni tu główną rolę. Pojawia się on już w samym pomysłowym intro do gry, ale o tym później. W grze możemy spotkać również Lemmy’ego Kilmistera (lider Motörhead), Roba Halforda (wokalistę Judas Priest) czy samego króla piekieł Ozzy’ego Osbourne’a (znanego z Black Sabbath i solowej kariery). Takie nazwiska od razu powinny sprawić, że fani ciężkiej muzyki pobiegną kupić te grę, chociażby po to, żeby usłyszeć dialogi między bohaterami, którzy posiadają cudowne głosy bogów metalu.
Prelude
Grę zaczyna świetne, humorystyczne intro, które zostało nagrane wraz z Jackiem Blackiem – trafiamy w nim do sklepu z muzyką, gdzie JB szuka tajemniczej płyty winylowej, która potem jest wykorzystywana jako menu główne gry. Warto tu zauważyć, że cała ta scena nie jest wygenerowana komputerowo – całość tej scenki jest krótkim filmem. Miłym aspektem jest też to, że jak przez chwilę nie będzie się wykonywało żadnej akcji w menu JB zacznie się niecierpliwić i obok płyty pojawią się jego dłonie, którymi zwyczajnie się bawi dla zabicia czasu.
Już po rozpoczęciu nowej gry poznajemy głównego bohatera Eddie’ego Riggsa – fana metalu, który poświęcił całe swoje życie dla pasji i został pracownikiem technicznym (ang. roadie) znanego zespołu. Problemem jest to, że współczesny metal Eddie’mu się nie podoba, lecz jako dobry roadie spełnia wszystkie swoje obowiązki sumiennie i można powiedzieć, że to on jest sercem zespołu, co pokazuje w trakcie koncertu, którego gracz jest świadkiem. Kiedy jeden z członków zespołu wspina się na delikatny i wysoko położony element dekoracji niszczy go i jest bliski upadku. Wtedy reaguje nasz dzielny główny bohater, który ratuje muzyka od upadku i szybko usuwa się w cień – w myśl zasady, że roadie nie może zbierać uwagi i zawsze pozostaje w ukryciu, nie zbierając oklasków za swoje czyny – co jednak prowadzi do jego… śmierci. Część dekoracji upadła na Eddie’ego i zmiażdżyła go na scenie. Traf chciał jednak, że to nie był jego koniec – krew z jego ran dostała się do ozdoby na jego pasku, w której jak się okazało był zamknięty pradawny bóg metalu Ormagöden. Krew Eddie’go przebudziła uśpionego Ormagödena, a samego Riggsa w magiczny sposób przeniosła w czasie do Ery Metalu. Kiedy Eddie się budzi od razu staje naprzeciw grupy napastników – na szczęście nie jest bezbronny, gdyż szybko znajduje ogromny topór z dwoma ostrzami, a także gitarę, która okazuje się… ciskać piorunami, kiedy tylko Eddie zacznie na niej grać. Po pokonaniu kilku przeciwników Eddie poznaje też swoją pierwszą towarzyszkę – Ophelie. Nie są oni jednak w stanie sprostać kolejnym walom przeciwników, więc Eddie widząc, że dookoła znajdują się części samochodowe – szczątki Ormagödena okazują się częściami samochodowymi, które potrafią rosnąć niczym drzewa – więc szybko buduje potężny pojazd, którym uciekają.
(We are) the Road Crew
Ophelia prowadzi Eddiego do miejsca, w którym przebywają ludzie buntujący się przeciwko władzy Lionwhyte’a – dyktatora krainy, w której mieszkają. Niestety wielu ich nie ma – poza Ophelią władzy sprzeciwia się tylko rodzeństwo Halfordów, Lars i Lita. Eddie szybko decyduje się przyłączyć do grupy i pod przywództwem Larsa decyduje się powiększyć ich siły – uwalniając kolejne to grupy niewolników spod jarzma samozwańczego przywódcy. W ten sposób buduje się powoli armia, która jest w stanie sprzeciwić się wszelkim siłom wroga.
Tutaj trzeba przyznać twórcom pomysłowość ze względu na różnorodność grup, które pojawiają się w grze – budujemy oddziały stworzone z m.in. headbangujących mężczyzn, harleyowców, którzy paląc gumę podpalają przeciwników czy basistów na motorach, którzy leczą grając solówki. Co więcej niektórymi grupami dowodzą wcześniej wymienione gwiazdy – pieczę nad basistami sprawuje Klimister, a nad harleyowcami Rob Halford. Do tego w grze istnieją różne frakcje – mniej więcej w połowie gry napotykamy na frakcję parodiującą gothic metal, którzy są jak zombie, a pod koniec walczymy z potężnymi demonami, którzy reprezentują najdziwniejsze i najmroczniejsze odmiany metalu jak np. doom i gore metal. Nie tylko jednostki, ale też cały świat wydaje się być jedną wielką parodią całego ciężkiego przemysłu muzycznego – jeżdżąc po świecie co chwile trafimy na celtyckie krzyże, ogromne miecze powbijane w ziemie, czy nawet drzewo, na którym rosną… beczki z piwem. Świat jest całkowicie otwarty dla gracza i jest w nim co robić – twórcy zapełnili świat licznymi znajdźkami i zadaniami pobocznymi. Te drugie niestety są jednak dość monotonne, przez co czasami zwyczajnie nie chce się ich wykonywać. Monotoniczność to ogólnie największa wada tej produkcji – pomimo, że mamy tu sporo ciekawych mechanik, a producenci dołożyli wszelkich starań, żeby gracz miał wiele możliwości grając bohaterem, to jednak przez pierwszą połowę gry zadania sprowadzają się do „pojedź tam i walcz z tymi ludźmi sam/z niewielką ilością pomocników”, rzadziej są to eskorty, a druga połowa gry skupia się na RTSowym systemie walki dwóch baz (w tym wypadku scen, na których odbywa się koncert). A szkoda, bo pomimo tego, że miesza się tu wiele gatunków gier – slasher, rytmiczna, RTS – to na żadnym elemencie nie skupiono się na tyle, żeby dopieścić go do perfekcji.
Iron Man
Pomimo moich narzekań przeciwników bardzo miło się ciacha potężnym toporem, razi prądem z błyskawic czy powala za pomocą trzęsień ziemi. Jeszcze ciekawiej jest, kiedy odblokujemy już wszystkie magiczne moce naszej gitary, które wywołuje się za pomocą grania solówek. Tak też możemy z pomocą naszego wiernego wiosła sprawić, że: przywołamy samochód, nasi wojownicy będą lepiej walczyć, stopimy twarze przeciwników (dosłownie), spuścimy na głowy przeciwników ogromnego, płonącego zeppelina, a nawet wywołamy wschód słońca, które wzmocni naszych sojuszników i osłabi przeciwników. Gorzej wygląda sprawa z ilością combosów, która jak na slashera jest okropnie mała, a jeszcze gorsze jest to, że rzadko kiedy się z nich korzysta, bo zwyczajnie nie dają jakiegoś nadzwyczajnego efektu. Jedynym ich plusem jest to, że odblokowujemy je u Strażnika Metalu, którym jest oczywiście Ozzy Osbourne. U niego też ulepszymy nasz samochód, bronie, czy kupimy głowy, które potem możemy umieścić na ichnim odpowiedniku góry Rushmore.
Za duży plus należy uznać optymalizacje – gra chodzi bardzo płynnie cały czas, czasy ładowania są stosunkowo krótkie, a w samej grze nie zauważyłem rażących błędów czy bugów. O dziwo AI przeciwników jak i sojuszników stoi na dość wysokim poziomie – oczywiście wrogowie nie stanowią jakiegoś ogromnego zagrożenia, nawet kiedy gra zamienia się w RTSa, ale potrafią czasami napsuć krwi, a sojusznicy bez problemu wykonują rozkazy, szybko znajdują drogi i nie blokują się nigdzie po drodze. Warstwa muzyczna stoi na najwyższym poziomie, ale nie ma się co dziwić, w końcu w soundtracku znajdziemy takie zespoły jak UFO, Scorpions, Anthrax czy Slayer. Grafika jest co najwyżej przeciętna – nie było wielu momentów, kiedy twierdziłem, że coś jest brzydkie, ale tekstury stosunkowo często są rozmyte, a włosy wszystkich postaci bardzo często lubią płatać figle. No i sami bohaterowie też nie są najpiękniej zrobieni, często są bryłowaci – ale zakładam, że to celowy zabieg, który zwyczajnie miał pokazać, że to tylko karykatury.
Crazy Train
Gra jest zdecydowanie warta uwagi, daje mnóstwo zabawy pomimo swoich błędów, a dla fanów ciężkiego brzmienia to pozycja niemalże obowiązkowa, chociażby ze względu na świetne napisane dialogi między postaciami, które przecież mówią głosami gwiazd metalu. Polecam ją zwłaszcza teraz, kiedy jej cena jest już dość niska, a podniesienie jej sprzedaży może sprawić, że twórcy faktycznie zdecydują się stworzyć sequel, tak jak głoszą ostatnie plotki branżowe.
Podsumowanie:
Fabuła – 7/10
Postacie – 9/10
Muzyka – 10/10
Grafika – 6/10
Grywalność – 7/10
Ocena końcowa – 7/10