Od lewej: Michelangelo, Leonardo, Donatello, Raphael.
Wszystkie wpisy, których autorem jest Jakub Biniarz
Zapychacz
Niestety, nie dam rady napisać kolejnych tak długich wpisów do 30, więc wrzucam dwa zapychacze.
Metalowy świat
Muzyka jest od jakiegoś czasu bardzo ważnym elementem mojego życia, zwłaszcza ta cięższa – uwzględniająca wszelkie odmiany rocka i większość metalu. Gry za to były w moim sercu od dawien dawna. Niestety, jestem tragiczny w grach rytmicznych, więc nigdy nie byłem fanem Rock Bandów czy Guitar Hero – chociaż pograć lubię – na szczęście na ratunek przyszedł pewien aktor i muzyk rockowy, który stworzył grę o muzyce metalowej, która wcale nie polega na wciskaniu kolorowych guzików do rytmu muzyki lecącej w tle…
Zacznijmy od początku – gra, o której tu mówię nazywa się Brütal Legend, powstała w studiu Double Fine i była ich drugą grą (pierwszą było niedoceniane Psychonauts), a samą grę wydało Electronic Arts. Załoga pracująca nad grą była utalentowana – co udowodnili w swojej pierwszej produkcji – i pomysłowa, co mocno odbiło się na grze, która swoje techniczne niedoróbki zastępowała humorem i pomysłowością. No i gwiazdorską obsadą. Wspomniałem już o aktorze i muzyku rockowym – miałem na myśli, oczywiście, Jacka Blacka (znany z zespołu Tenacious D oraz kilku filmów, w tym m.in. Szkoły Rocka), który pełni tu główną rolę. Pojawia się on już w samym pomysłowym intro do gry, ale o tym później. W grze możemy spotkać również Lemmy’ego Kilmistera (lider Motörhead), Roba Halforda (wokalistę Judas Priest) czy samego króla piekieł Ozzy’ego Osbourne’a (znanego z Black Sabbath i solowej kariery). Takie nazwiska od razu powinny sprawić, że fani ciężkiej muzyki pobiegną kupić te grę, chociażby po to, żeby usłyszeć dialogi między bohaterami, którzy posiadają cudowne głosy bogów metalu.
Prelude
Grę zaczyna świetne, humorystyczne intro, które zostało nagrane wraz z Jackiem Blackiem – trafiamy w nim do sklepu z muzyką, gdzie JB szuka tajemniczej płyty winylowej, która potem jest wykorzystywana jako menu główne gry. Warto tu zauważyć, że cała ta scena nie jest wygenerowana komputerowo – całość tej scenki jest krótkim filmem. Miłym aspektem jest też to, że jak przez chwilę nie będzie się wykonywało żadnej akcji w menu JB zacznie się niecierpliwić i obok płyty pojawią się jego dłonie, którymi zwyczajnie się bawi dla zabicia czasu.
Już po rozpoczęciu nowej gry poznajemy głównego bohatera Eddie’ego Riggsa – fana metalu, który poświęcił całe swoje życie dla pasji i został pracownikiem technicznym (ang. roadie) znanego zespołu. Problemem jest to, że współczesny metal Eddie’mu się nie podoba, lecz jako dobry roadie spełnia wszystkie swoje obowiązki sumiennie i można powiedzieć, że to on jest sercem zespołu, co pokazuje w trakcie koncertu, którego gracz jest świadkiem. Kiedy jeden z członków zespołu wspina się na delikatny i wysoko położony element dekoracji niszczy go i jest bliski upadku. Wtedy reaguje nasz dzielny główny bohater, który ratuje muzyka od upadku i szybko usuwa się w cień – w myśl zasady, że roadie nie może zbierać uwagi i zawsze pozostaje w ukryciu, nie zbierając oklasków za swoje czyny – co jednak prowadzi do jego… śmierci. Część dekoracji upadła na Eddie’ego i zmiażdżyła go na scenie. Traf chciał jednak, że to nie był jego koniec – krew z jego ran dostała się do ozdoby na jego pasku, w której jak się okazało był zamknięty pradawny bóg metalu Ormagöden. Krew Eddie’go przebudziła uśpionego Ormagödena, a samego Riggsa w magiczny sposób przeniosła w czasie do Ery Metalu. Kiedy Eddie się budzi od razu staje naprzeciw grupy napastników – na szczęście nie jest bezbronny, gdyż szybko znajduje ogromny topór z dwoma ostrzami, a także gitarę, która okazuje się… ciskać piorunami, kiedy tylko Eddie zacznie na niej grać. Po pokonaniu kilku przeciwników Eddie poznaje też swoją pierwszą towarzyszkę – Ophelie. Nie są oni jednak w stanie sprostać kolejnym walom przeciwników, więc Eddie widząc, że dookoła znajdują się części samochodowe – szczątki Ormagödena okazują się częściami samochodowymi, które potrafią rosnąć niczym drzewa – więc szybko buduje potężny pojazd, którym uciekają.
(We are) the Road Crew
Ophelia prowadzi Eddiego do miejsca, w którym przebywają ludzie buntujący się przeciwko władzy Lionwhyte’a – dyktatora krainy, w której mieszkają. Niestety wielu ich nie ma – poza Ophelią władzy sprzeciwia się tylko rodzeństwo Halfordów, Lars i Lita. Eddie szybko decyduje się przyłączyć do grupy i pod przywództwem Larsa decyduje się powiększyć ich siły – uwalniając kolejne to grupy niewolników spod jarzma samozwańczego przywódcy. W ten sposób buduje się powoli armia, która jest w stanie sprzeciwić się wszelkim siłom wroga.
Tutaj trzeba przyznać twórcom pomysłowość ze względu na różnorodność grup, które pojawiają się w grze – budujemy oddziały stworzone z m.in. headbangujących mężczyzn, harleyowców, którzy paląc gumę podpalają przeciwników czy basistów na motorach, którzy leczą grając solówki. Co więcej niektórymi grupami dowodzą wcześniej wymienione gwiazdy – pieczę nad basistami sprawuje Klimister, a nad harleyowcami Rob Halford. Do tego w grze istnieją różne frakcje – mniej więcej w połowie gry napotykamy na frakcję parodiującą gothic metal, którzy są jak zombie, a pod koniec walczymy z potężnymi demonami, którzy reprezentują najdziwniejsze i najmroczniejsze odmiany metalu jak np. doom i gore metal. Nie tylko jednostki, ale też cały świat wydaje się być jedną wielką parodią całego ciężkiego przemysłu muzycznego – jeżdżąc po świecie co chwile trafimy na celtyckie krzyże, ogromne miecze powbijane w ziemie, czy nawet drzewo, na którym rosną… beczki z piwem. Świat jest całkowicie otwarty dla gracza i jest w nim co robić – twórcy zapełnili świat licznymi znajdźkami i zadaniami pobocznymi. Te drugie niestety są jednak dość monotonne, przez co czasami zwyczajnie nie chce się ich wykonywać. Monotoniczność to ogólnie największa wada tej produkcji – pomimo, że mamy tu sporo ciekawych mechanik, a producenci dołożyli wszelkich starań, żeby gracz miał wiele możliwości grając bohaterem, to jednak przez pierwszą połowę gry zadania sprowadzają się do „pojedź tam i walcz z tymi ludźmi sam/z niewielką ilością pomocników”, rzadziej są to eskorty, a druga połowa gry skupia się na RTSowym systemie walki dwóch baz (w tym wypadku scen, na których odbywa się koncert). A szkoda, bo pomimo tego, że miesza się tu wiele gatunków gier – slasher, rytmiczna, RTS – to na żadnym elemencie nie skupiono się na tyle, żeby dopieścić go do perfekcji.
Iron Man
Pomimo moich narzekań przeciwników bardzo miło się ciacha potężnym toporem, razi prądem z błyskawic czy powala za pomocą trzęsień ziemi. Jeszcze ciekawiej jest, kiedy odblokujemy już wszystkie magiczne moce naszej gitary, które wywołuje się za pomocą grania solówek. Tak też możemy z pomocą naszego wiernego wiosła sprawić, że: przywołamy samochód, nasi wojownicy będą lepiej walczyć, stopimy twarze przeciwników (dosłownie), spuścimy na głowy przeciwników ogromnego, płonącego zeppelina, a nawet wywołamy wschód słońca, które wzmocni naszych sojuszników i osłabi przeciwników. Gorzej wygląda sprawa z ilością combosów, która jak na slashera jest okropnie mała, a jeszcze gorsze jest to, że rzadko kiedy się z nich korzysta, bo zwyczajnie nie dają jakiegoś nadzwyczajnego efektu. Jedynym ich plusem jest to, że odblokowujemy je u Strażnika Metalu, którym jest oczywiście Ozzy Osbourne. U niego też ulepszymy nasz samochód, bronie, czy kupimy głowy, które potem możemy umieścić na ichnim odpowiedniku góry Rushmore.
Za duży plus należy uznać optymalizacje – gra chodzi bardzo płynnie cały czas, czasy ładowania są stosunkowo krótkie, a w samej grze nie zauważyłem rażących błędów czy bugów. O dziwo AI przeciwników jak i sojuszników stoi na dość wysokim poziomie – oczywiście wrogowie nie stanowią jakiegoś ogromnego zagrożenia, nawet kiedy gra zamienia się w RTSa, ale potrafią czasami napsuć krwi, a sojusznicy bez problemu wykonują rozkazy, szybko znajdują drogi i nie blokują się nigdzie po drodze. Warstwa muzyczna stoi na najwyższym poziomie, ale nie ma się co dziwić, w końcu w soundtracku znajdziemy takie zespoły jak UFO, Scorpions, Anthrax czy Slayer. Grafika jest co najwyżej przeciętna – nie było wielu momentów, kiedy twierdziłem, że coś jest brzydkie, ale tekstury stosunkowo często są rozmyte, a włosy wszystkich postaci bardzo często lubią płatać figle. No i sami bohaterowie też nie są najpiękniej zrobieni, często są bryłowaci – ale zakładam, że to celowy zabieg, który zwyczajnie miał pokazać, że to tylko karykatury.
Crazy Train
Gra jest zdecydowanie warta uwagi, daje mnóstwo zabawy pomimo swoich błędów, a dla fanów ciężkiego brzmienia to pozycja niemalże obowiązkowa, chociażby ze względu na świetne napisane dialogi między postaciami, które przecież mówią głosami gwiazd metalu. Polecam ją zwłaszcza teraz, kiedy jej cena jest już dość niska, a podniesienie jej sprzedaży może sprawić, że twórcy faktycznie zdecydują się stworzyć sequel, tak jak głoszą ostatnie plotki branżowe.
Podsumowanie:
Fabuła – 7/10
Postacie – 9/10
Muzyka – 10/10
Grafika – 6/10
Grywalność – 7/10
Ocena końcowa – 7/10
Komiksowy Orwell
„1984” to przełomowa książka, która idealnie pokazuje jak działa państwo totalitarne. Co niezwykłe – jest aktualna nawet dziś, mimo że współczesna nie jest. A co gdyby jednak i dziś powstawały dzieła, których sam Orwell by się nie powstydził?
Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że takie twory można dziś spotkać. Nie są to już jednak tylko książki czy filmy, ale również dzieła kultury niższej – np. komiksy. Jednym z takich dzieł jest „Ikigami” – manga autorstwa Motoro Mase. Komiks ten zaczął powstawać już w 2005 roku i od razu został doceniony na całym świecie zdobywając wiele prestiżowych nagród i wyróżnień – m.in. na festiwalach Utopiales czy Polymanga; jest też bestsellerem w Japonii – sprzedał się w ponad 3 milionach egzemplarzach. Od 2010 roku, dzięki wydawnictwu Hanami, seria ta jest też dostępna w Polsce i pomimo swojej popularności wśród krytyków nie można powiedzieć, że odbiła się jakimś szczególnym echem wśród przeciętnych odbiorców – niestety, jak to często bywa, perełki nie są wyławiane przez oczy tłumów.
Doręczyciel śmierci
Historia tego komiksu kręci się dookoła Kengo Fujimoto – przeciętnego urzędnika w kraju totalitarnym, choć pozornie szczęśliwym. Pracą Fujimoto jest dostarczanie młodym ludziom w wieku od 18 do 24 lat zawiadomień o ich rychłej śmierci – tzw. Ikigami. Skąd rząd wie, że ktoś niedługo umrze? Otóż cały kraj objęty jest „Dekretem o Nieustannym Rozwoju Kraju” – prawo to polega na tym, że dzieciom, które zaczynają edukacje podawana jest szczepionka, a w jednej na tysiąc znajduje się specjalna nanokapsuła, która wybuchnie w sercu nieszczęśnika w odgórnie ustalonym czasie. Pewnym jest tylko, że ofiara będzie wtedy w kwiecie wieku, ponieważ będzie pomiędzy 18 a 24 rokiem życia, a o swojej śmierci dowie się 24 godziny wcześniej. W teorii dekret ten ma uczyć mieszkańców kraju wartości życia, a to z kolei ma pobudzać gospodarkę. Ostatecznie opinie narodu są jednak podzielone – chociaż z tym nikt się nie ujawnia, gdyż obywatele są wciąż poddawani propagandzie, która sprawia, że znaczna część mieszkańców donosi na „krzywomyślicieli”. Znaczna część państwa jest też wciąż monitorowana przez specjalną jednostkę policji do spraw ideologicznych.
Pomimo posiadania głównego bohatera to nie on jest najważniejszy w całej serii. Od razu po tym jak dostarczy Ikigami autor zaczyna pokazywać ostatnie 24 godziny osoby, która jest już uświadomiona o tym, że niedługo umrze. Często są to historie tragiczne, inne są wesołe i ostatecznie sprawiają, że czytelnik czuje pewne ciepło w sercu, kolejne zmuszają do przemyśleń na tematy egzystencjalne, społeczne czy polityczne, a kolejne znów są ukazują przyziemne problemy. Dzięki temu, że cała seria jest podzielona na mniejsze historie seria jest tak naprawdę o wszystkim – i to jest w niej cudowne. Każdy znajdzie coś dla siebie, ponieważ mamy tu zarówno sceny akcji, melodramaty, komedie na upartego można by się nawet doszukiwać horroru. Co najważniejsze – każda historia jest na tyle dobra, że niemal od razu idzie w nią wsiąknąć oraz przywiązać się do bohaterów, co prowadzi do tego, że ostatecznie mają one potężny impakt przy zakończeniu, którym jest oczywiście śmierć. Oczywiście swoją własną historię ma główny bohater – Fujimoto. Jego wątek skupia się na pogłębiających się wątpliwościach w skuteczność działania systemu państwa. Początkowo zaprzecza temu, próbuje walczyć ze sobą, ukryć wszystkie swoje rozterki – wszystko ku własnemu bezpieczeństwu, nie chce być uznany za krzywomyśliciela. Ostatecznie jednak zdaje on sobie sprawę z tego, że nie zgadza się na takie uprzedmiotowianie życia, przez co zaczyna wzbudzać podejrzenia wśród współpracowników, jak i policji. To wszystko buduje ciężki, Orwellowski klimat zamknięcia czy wręcz zaszczucia przez państwo.
1984
Podobnie jak w słynnej opowieści Orwella tak i tutaj można wyczuć wyraźne wpływy polityki na życie codzienne każdego obywatela. Nie jest to oczywiście taka sama skala – tutaj nikt w domach nie ma zainstalowanych kamer i nie jest ciągle obserwowany przez „Wielkiego Brata”. Mimo wszystko ludzie boją się mówić o swoich poglądach, nawet wśród ludzi, którym ufają, bo nigdy nie wiadomo kto jest zagorzałym zwolennikiem Dekretu o Nieustannym Rozwoju Kraju. Pojawia się nawet historia, w której to fanatyczny sympatyk Dekretu dostaje Ikigami. Dochodzi wtedy do sytuacji odwrotnej niż przewiduje państwo – zazwyczaj osoby, które umierają za kraj w ten sposób są uznawane przez państwo, jak i społeczeństwo, za bohaterów. Fanatyk ten jednak podjął się ostatecznie działań – w jego oczach słusznych i zgodnych ze wszystkim czego wymaga kraj – które sprawiły, że stał się recydywistą.
Całe prawo jest bardzo dokładnie przemyślane przez partię rządzącą, tak żeby nikt nie był w stanie się sprzeciwić, a ludzie pod władzą zachowywali się tak jak chce tego rząd. Mamy tu całą paletę zagrań propagandowych – bardzo często w komiksie spotyka się nowomowę, m.in. dotyczy ona polityki zagranicznej (m.in. „Kraj Sojuszniczy” zamiast „USA” lub „Ameryka”) czy polityki dotyczącej samego Dekretu. Przeciwnicy partii od razu są nazywani „krzywomyślicielami” i są ogłaszani wrogami społeczeństwa, którzy chcą zburzyć pokój i porządek w kraju. Rząd też wzbudza strach u mieszkańców skazując każdego przeciwnika na ciężkie kary – np. pobyt w specjalnej jednostce, która ma „naprostować” poglądy przestępcy, w skrajnych przypadkach niektóre osoby są skazywane na śmierć. W całym kraju są też tworzone jednostki, które mają monitorować zachowanie poszczególnych ludzi czy urzędów, żeby wyłapać wśród nich przeciwników partii. Informacje, które dostają się do obiegu publicznego są skrzętnie monitorowane i cenzurowane, tak żeby zawsze wyglądało tak, że państwu wiedzie się dobrze. W zakończeniu Ikigami widzimy prawdziwy powód, dla którego wprowadzono Dekret o Nieustannym Rozwoju Kraju – nie zdradzę go jednak, wspomnę tylko, że wtedy wszystkie te prawa nabierają nagle o wiele większego sensu.
Zawiadomienie dostarczone
Autor postawił na realistyczne rysunki. To dobrze, zbyt kreskówkowa, czy surrealistyczna kreska znacznie odbiegałaby od klimatu całej reszty komiksu. Ogólnie postacie wyglądają przyzwoicie, a cieniowanie stoi na wysokim poziomie. Same rysunki też są ładne, czasami jednak tła odbiegają od normy – choć zdarzają się też bardzo szczegółowe i starannie narysowane – lub zwyczajnie ich brak. O wiele większym problemem jest już polskie wydanie. Pomimo, że jest wydrukowane na dobrej jakości papierze zdarza się, że kartki prześwitują między sobą. Tłumaczenie jest co najwyżej przeciętne, zdarzają się nieliczne błędy gramatyczne czy składniowe, ale poza tym nie ma się do czego przyczepić. Nie ma też jednak za co chwalić. Okładki są już większym problemem. O ile stylistycznie są ładne, to jest z nimi kilka problemów – wyjątkowo łatwo się brudzą i gną, zwłaszcza na rogach, co może przeszkadzać, zwłaszcza kolekcjonerom. Mimo wszystko – jak na wydanie od Hanami nie jest źle, a w porównaniu do takiego „Mushishi” to jest wręcz genialnie.
„Ikigami” polecam każdemu dojrzałemu czytelnikowi, zwłaszcza tym, którzy lubią cięższe i zmuszające do przemyśleń, a przynajmniej do myślenia, dzieła. Jestem pewien, że powrócę do niej niedługo, może nie do całości, ale do pojedynczych historii, które szczególnie mocno mną poruszyły. Seria ta zasłużyła na każde wyróżnienie, które otrzymała, a także zasługuje na zdobycie większej popularności – zwłaszcza w Polsce.
Podsumowanie:
Fabuła – 8/10
Postacie – 9/10
Styl – 7/10
Przyjemność z czytania – 9/10
Wydanie – 5/10
Ocena końcowa – 9/10
Japoński James Bond
O Lupinie Trzecim powinien słyszeć każdy szanujący się japońskiej animacji. Piszę „powinien”, bo niestety tylko niewielka część osób wie o istnieniu tej serii. Jeszcze mniej ludzi widziało te serię. Ich strata.
„Rupan Sansei” – znany szerzej na zachodzie jako Lupin the Third lub Lupin III – to seria wydana już w 1971 roku, na podstawie mangi pod tym samym tytułem, której autorem jest Monkey Punch (prawdziwe nazwisko: Kazuhiko Katou). Seria ta została wyprodukowana przez studio Tokyo Movie Shinsha, czyli autorów takich hitów jak „Akira”, „Doraemon” czy znana również w Polsce „Róża Wersalu”. Co oznacza mniej więcej tyle, że twórcy tej kreskówki są pierwszoligowi. Czy sama produkcja się broni i też plasuje się w czołówce? Jak najbardziej!
Złodziejska szajka
Serial opowiada historię grupki złodziei, na której czele stoi tytułowy bohater. Jest to koncepcja dość ciekawa, bo o ile w filmach dość często widzimy rzeczy od strony tych „złych”, tak w japońskiej animacji aż tak często to się nie zdarza. Pomysł ten jednak nie był tylko kreatywny, ale także dokładnie przemyślany i dopracowany. Dzięki temu, że każdy odcinek to tak naprawdę inna przygoda autorzy mogli odpuścić sobie wymyślanie skomplikowanych zawiłości fabularnych, a skupić się na tym co najważniejsze: postaciach i relacjach między nimi. To najlepszy krok jaki mogli podjąć autorzy, ponieważ w całym serialu nie ma – a przynajmniej ja nie pamiętam – kiepsko napisanej postaci.
Jak sam tytuł tej recenzji wskazuje – Lupin III to japoński James Bond. Tylko fajniejszy, bo stoi po ciemnej strony mocy. No, może nie aż tak ciemnej – Rupan, jak przystało na potomka sławnego francuskiego złodzieja Arsene Lupina znanego z powieści Maurice’a Leblanc, jest gentlemanem i kobieciarzem jednocześnie. Z czego jednak częściej skłania się ku drugiej opcji. Wprowadza go to nieraz w kłopoty, bo nasz dzielny złodziej nie lęka się stanąć w obronie niewiast, lecz on się tym zdaje nie przejmować, bo nigdy nie przestaje ratować kolejnych dam w opałach. Ale to pewnie dlatego, że to dla niego żaden problem – w końcu tak genialny złodziej musi być też taktykiem, a Lupin nim jest. I to tak genialny, że zawsze znajduje się o kilkanaście kroków przed przeciwnikami. To prowadzi do jego arogancji – która zmusza go do obwieszczania wcześniej zamiarów ukradzenia czegoś. Często jest to jednak część jego planu – np. w pewnym odcinku obwieszcza wszem, że ukradnie drogocenny skarb z bankietu pełnego ludzi równo o północy. Jednak, żeby wszystkich zmylić dzielny złodziej już wcześniej przestawił wszystkie zegary, w tym… tego, który znajduje się na wieży Big Ben, która znajduje się obok sali bankietowej.
Oczywiście Lupin nie działa sam – wraz z nim współpracują: piękna złodziejka – Fujiko Mine, najszybszy strzelec świata – Daisuke Jigen oraz najlepszy zabójca świata – Goemon Ishikawa XIII. Każde z nich ma jednak zawsze jakieś własne cele, więc pomimo swojej przyjaźni często okazuje się, że ostatecznie są swoimi rywalami. Najczęściej dotyczy to Fujiko, która wręcz kocha zwodzić Rupana, jak i widzów – nigdy nie wiadomo czy chce ona pomóc czy zaszkodzić głównemu bohaterowi. Każda z tych postaci ma również bardzo ciekawe, acz dość proste charaktery, jednak całą drużynę łączy jedno – nie da się ich nie lubić. Po prostu zbyt dobrze ze sobą współgrają, chociaż praktycznie każde z nich jest zaprzeczeniem innego. Fujiko posiada dosłownie wszystkie cechy typowej kobiety Bonda – uwodzicielska, zaradna, samodzielna, zdradliwa etc. Jingen jest samotnikiem, który skupia się na swoich przyjaciołach, ale wycofuje się, kiedy w sprawy zaczynają wtrącać się kobiety, do których wyraźnie nie ma zaufania. Za to Goemon jest staromodnym samurajem, którego głównym zmartwieniem jest honor i często odchodzi na dalszy plan, ponieważ wyrusza na kolejny trening. Oczywiście na przeciwko złodziei zawsze stoi policja, na której czele znajduje się rywal Lupina – Kouichi Zenigata, detektyw, który za główny cel w życiu obrał sobie złapanie największego złodzieja świata. Relacje Rupana i Zenigaty można porównać do relacji Jokera z Batmanem – jeden nie może istnieć bez drugiego, więc ostatecznie jednak – wbrew temu co zazwyczaj mówią – żaden nie chce, żeby drugiemu stała się krzywda. Świetnie obrazuje to jeden odcinek, w którym to Lupin zostaje skazany na śmierć i odczekuje w swojej celi na wyrok, a Zenigata wręcz z nadzieją oczekuje na jego ucieczkę, bojąc się o to, że jego rywal może faktycznie umrzeć.
Złodzieje czasu
Oczywiście dobre postacie to nie wszystko co ma do zaoferowania seria. Całe anime spaja humor najwyższych lotów. Gdybym miał go do czegoś przyrównać, to najtrafniejsze byłyby chyba komedie z Jasiem Fasolą czy Różową Panterą – jest głupkowato, czasami nierealistycznie, ale nie na tyle, żeby nazwać to abstrakcją czy humorem rodem z Monty Pythona. Przez lekki klimat, który czuć w całej serii ogląda się to bardzo przyjemnie i szybko, a co najważniejsze z ciągłym uśmiechem na twarzy. Z tego serialu aż bije miłość, zarówno do serii, jak i poszczególnych postaci – wyraźnie widać w tym zaangażowanie twórców, którzy chyba bawili się równie dobrze tworząc te serię, jak i widz, kiedy ją ogląda. I właśnie przez to ta seria tak okropnie kradnie czas – oglądając jeden odcinek będzie się chciało więcej i więcej, zwłaszcza po ciężkim dniu w pracy czy szkole, bo zwyczajnie ciężko o lepszy relaks.
Pomimo zaangażowania dobrego studia w projekt, „Rupan Sansei” nie ustrzegł się błędów technicznych, które są moim największym zarzutem do całej serii. Postacie często dostają zeza, zdarza się im poruszać nienaturalnie, czasami nawet wyglądają jak własne karykatury, gdyż na dalszych planach czasami są lekko pokracznie narysowane. To wszystko jednak nie przeszkadza aż tak bardzo, ponieważ kreska jest ogólnie bardzo przyjemna dla oka i zdecydowanie pasuje do serii. Wszystko jest rysowane z dużą lekkością, a projekty postaci są proste, ale ładne i zdradzają dużo na temat postaci – np. Lupin zawsze ubiera jaskrawe marynarki i krawaty, co pokazuje dwojakość jego natur: z jednej strony wyrafinowany gentleman, z drugiej lekkoduch, który wciąż myśli o zabawie. W tle przygrywa lekka jazzowa i bluesowa muzyka, której równie dobrze się słucha zarówno w samej serii, jak i poza nią. Niektóre utwory w Japonii stały się na tyle kultowe, że do dziś się je wykorzystuje, zazwyczaj w kolejnych produkcjach spod znaku „Rupan Sansei”. Aktorzy głosowi mają bardzo charakterystyczne głosy, które są – jak wszystko w tej serii – lekko przerysowane. Ich gra aktorska może nie jest wybitna, a dykcja perfekcyjna, ale nie przeszkadza to w serii komediowej – ba, czasami to, że mówią za szybko lub niewyraźnie dodaje pewnej autentyczności dialogom. Osobom, które są purystami pod względem techniki błędy w animacji, czy odgrywaniu ról mogą przeszkadzać, jednak wszelkim innym odbiorcom te drobne skazy nie powinny psuć odbioru całej serii.
Skradziony!
„Rupan Sansei” to seria wręcz porywająca swoim przyjemnym klimatem, do tego mimo swojego wieku nie postarzała się za bardzo i powinna się spodobać zarówno starszym jak i młodszym widzom. Ba! Prawdopodobnie spodoba się nawet osobom, które z anime nigdy nie miały do czynienia. Nic więc dziwnego, że w Japonii uchodzi do dziś za produkcję kultową i miała tak ogromny wpływ na rozwój tamtejszej popkultury. Czytelniku – jeśli jeszcze nie wyruszyłeś na przygodę z Rupanem i jego przyjaciółmi, zrób to jak najszybciej, obiecuje, że się nie zawiedziesz. A teraz przepraszam, muszę dołączyć do Lupina w kolejnym skoku.
Podsumowanie:
Fabuła – 6/10
Postacie – 9/10
Animacja – 7/10
Muzyka – 8/10
Przyjemność z oglądania – 8/10
Ocena końcowa – 8/10
Screeny: